czwartek, 4 września 2025

Helloween - Giants & Monsters

Świetne uczucie móc znów się cieszyć muzyką Helloween! Było już kiedyś tak, ale kiedy to było… Czy zatem poprzedni album nie dał mi tej radości? Właśnie nie do końca. Czegoś mi na nim zabrakło. Po epickim reunionie z Michael'em Kiske i Kai'em Hansenem, co zrozumiałe, chłopaki chcieli w tamtą płytę wpompować ile się da… i chyba zwyczajnie ją przepompowali. "Giants & Monsters" jest swobodniejsze, przystępniejsze.

I to już od pierwszego odsłuchu. Kompozycje takie jak "Giants On The Run", "A Little Is A Little Too Much", "This Is Tokyo", "Hand Of God" czy "Majestic" robią doskonałe pierwsze wrażenie, a następne rundki z "Giants & Monsters" tylko dodają im krzepy, przy okazji tworząc przestrzeń dla kolejnych perełek, które tylko czekają na złowienie. Tak było na przykład z "Under The Moonlight" - utworu, który spokojnie mógłby się odnaleźć w okolicach magnum opus Helloween - jedynki i dwójki "Keeper Of The Seven Keys".

Wokaliści Andi Deris, Michael Kiske i Kai Hansen współpracują ze sobą, jakby śpiewali razem od co najmniej dwudziestu lat. Za to co zrobił Helloween, wypada im tylko pogratulować. Nie było kolejnego Judas Priest i KK Priest. Nie było Rhapsody Of Fire i Luca Turilli’s Rhapsody. Michael Weikath po prostu zebrał całą ferajnę i na czele z trzema wokalistami, rozpoczął zupełnie nowy i całkiem możliwe, że najważniejszy etap w historii Helloween. Chylę czoła.

wtorek, 26 sierpnia 2025

P.O.D. - Veritas

A tak, wracam do P.O.D. dość regularnie. Kiedyś nie do pomyślenia, jako, że zawsze był to dla mnie zespół zdecydowanie za nowoczesny. Przez jakiś czas nie dotykałem też niczego, co nie jest klasycznym heavy metalem. Na szczęście ten czas już minął. Rok temu Sonny Sandoval i ekipa zmajstrowali swój jedenasty album studyjny - "Veritas".

Dość mroczna okładka zastanowiła mnie. Marcos Curiel, gitarzysta zespołu, tłumaczy, że symbolizuje ona połączenie niewinności i mrocznych ukrytych prawd w człowieku. Jest to wizualne odzwierciedlenie głównego przesłania albumu, które koncentruje się na poszukiwaniu prawdy i konfrontacji z różnymi aspektami życia, zarówno tymi jasnymi, jak i ciemnymi. Warto dodać, że tytuł "Veritas" znaczy po łacinie "Prawda".

P.O.D. znany jest ze swobodnego balansowania pomiędzy różnymi gatunkami muzycznymi. Tutaj jednak dostajemy jeden z najbardziej bezpośrednich rockowych albumów w ich karierze, koncentrujący się na ostrych i znajomych riffach, bo ich styl nadal jest mocno zakorzeniony w latach 90’ych, do których "Veritas" tak słodko, przez cały czas trwania płyty, nawiązuje. Album idealnie komponuje się więc z takimi klasykami P.O.D., jak "Satellite" (2001), czy "Payable On Death" (2003). 

Ulubione kompozycje: "I Got That", "Afraid To Die", "Breaking", "I Won’t Bow Down".


czwartek, 31 lipca 2025

Ozzy Osbourne - Patient Number 9

Ozzy Osbourne nie żyje. Stan jego zdrowia już od dłuższego czasu wzbudzał niepokój, jednak mało kto przypuszczał, że stanie się najgorsze. To trochę, jak przed kilku laty, gdy umarł Lemmy Kilmister - zdawać by się mogło, że obaj po prostu śpiewać będą zawsze. 

Sięgnąłem więc po ostatni studyjny krążek Osbourna, o którym to napisać miałem już dużo wcześniej, jednak z jakiegoś powodu robię to dopiero teraz. A przecież to płyta bardzo dobra. Dla mnie najlepsza od czasu wydanego w 2001 "Down To Earth", choć kompozycyjnie przebija i ten. Jestem sentymenciarzem i po prostu miło wspominam “Down To Earth”. "Patient Numer 9" to album kompletny. Wolny od wypełniaczy, a naszpikowany niezwykle trafionymi kompozycjami. Te powstawały w doborowym towarzystwie - wśród gości m.in. Eric Clapton, Zakk Wylde i Tony Iommi. Polecam więc zatrzymać się przy takich "Immortal", "Parasite", "Dead Or Gone", czy tytułowym "Patient Number 9", choć ilu słuchaczy, tyle tu faworytów - płyta jest bardzo równa. 

"See you on the other side…" śpiewał kiedyś Ozzy. Cóż, mam nadzieję, że do zobaczenia - oczywiście po tej dobrej stronie. Wszak, pomimo licznych kontrowersji wokół Osbourna, ten był osobą wierzącą i codziennie praktykował modlitwę. Pamiętamy jego znamienne koncertowe pozdrowienie "God bless you". Dziś wszyscy możemy mu odpowiedzieć: "God bless you, Ozzy".

czwartek, 29 maja 2025

Zach Top - Cold Beer & Country Music

Od dłuższego czasu potrzebowałem posłuchać dobrego albumu country. Wertowałem internet w poszukiwaniu nowości, jednak przez długi czas nie mogłem znaleźć nic ciekawego. Wreszcie trafiłem na wpis Jake’a Worthingtona na Facebooku, w którym polecał on nowy singiel Willa Banistera (chodzi o „Forever”) – i właśnie tam ktoś w komentarzu wspomniał o Zachu Top

Cała ta trójka (Jake, Will i Zach) uchodzi dziś w Stanach za nadzieję sceny tradycyjnego country. Ów gatunek już przeżywa tam poważne odrodzenie, a piosenki wszystkich trzech panów, w tym właśnie 25-letniego Zacha Top, coraz częściej pojawiają się w mainstreamowych rozgłośniach radiowych. Jego pierwsza płyta „Cold Beer & Country Music” wyszła rok temu, w kwietniu.

Zach Top nie czerpie z muzyki country lat 90ych – on ją tworzy. Każdą piosenkę napisał wspólnie z producentem Carsonem Chamberlainem – gościem, który grał w zespole Keitha Whitley’a, pracował też dla Alana Jacksona i Clinta Blacka. Nie ma się zatem co dziwić, że „Cold Beer & Country Music” brzmi, jakby został nagrany trzy dekady temu. Nie znajdziecie na nim absolutnie nic odkrywczego, poza pięknem muzyki country tamtych czasów. Zach Top doskonale ją czuje, choć zaczynał właściwie nie jako muzyk country, ale bluegrass. Dziś jednak oddać mu trzeba, że choć na przestrzeni ostatnich lat pojawiali się już podobni jemu tradycjonaliści, to jednak niewielu z nich uchwyciło brzmienie klasycznego country w tak czysty sposób, jak zrobił to Zach Top na swoim albumie.

Z niecierpliwością wyczekuję więc kolejnych dokonań tego pana, a póki co, wciąż jeszcze poznaję płytę debiutancką, wszak gra mi ona zaledwie od kilku dni. Moje ulubione utwory: "Sounds Like The Radio" i tytułowy "Cold Beer & Country Music".

wtorek, 27 maja 2025

Lindsey Stirling - Duality

Lindsey Stirling widziałem na żywo kilka lat temu w krakowskiej Tauron Arenie. Był to jeden z piękniejszych koncertów, na jakich byłem i na pewno pozostanie on w mojej pamięci na długo. Z radością wróciłem więc do jej muzyki, ciesząc się z każdej nuty, która wybrzmiewa z „Duality” – ostatniego, jak dotąd, albumu Lindsey.

Trochę krótki to album - tylko 43 minuty. Chciałoby się zostać z „Duality” na znacznie dłużej. Można, oczywiście. Płyta zaliczyła u mnie wiele repeatów – zarówno całości, jak i pojedynczych utworów – bo kwalifikujących się do tego perełek tutaj nie brakuje. Pod względem kompozycyjnym jest to album nieco bardziej zróżnicowany od ukierunkowanego, koncepcyjnego „Artemis”. To trochę taki powrót do korzeni. Jego pierwsza część koncertuje się na globalnych wpływach, z naciskiem na muzykę celtycką, może też być trudniejsza w odbiorze. Od utworu „Scarlet Queen” album robi się przystępniejszy. Pierwsze „wyłowione” przeze mnie utwory z „Duality” znajdują się właśnie „za połową” (mowa o „Inner Gold” i „Les Fees”), jednak im więcej odtworzeń, tym lepszy efekt, jako całość. Owa „dwoistość” w sposób zamierzony, bądź nie, koresponduje też z lirycznym motywem przewodnim „Duality”, który traktuje o sprzecznościach ludzkiego życia. Ten kontrast oddaje zwłaszcza otwierający płytę "Evil Twin", ale odzwierciedla go też album, jako całość.

Lindsey Stirling na nowo wprawiła mnie w podziw i zamierzam kuć żelazo póki gorące! Bo myślę, że z chęcią sięgnę teraz po „Artemis” – niedocenioną niestety przeze mnie poprzedniczkę „Duality”. Zdecydowanie nadszedł jej czas. A więc – do napisania!

niedziela, 25 maja 2025

H.E.A.T. - Welcome To The Future

Zbliża się czerwiec, a kaloryfery odkręcone prawie na full... Podobno taki zimny maj mieliśmy ostatnio w roku 1991. No cóż, trzeba sobie jakoś radzić. A więc kaloryfery to raz. Moje dwie jesienno-zimowe kurtki, które kupiłem w pod koniec zeszłego roku, nie skończyły w szafie, ale służą, noszą się – to dwa! Co dalej? W kuchni zagotowałem cysternę wody na kawę, a w odtwarzaczu… W odtwarzaczu kręci się nowy album Szwedów z H.E.A.T. Od razu mi lepiej.

„Distaster”, „Bad Time For Love” i „Running To You” potrafią porządnie podnieść temperaturę w pomieszczeniu. A to dopiero początek tej płyty. Ósmej już studyjnej płyty H.E.A.T., której tytuł brzmi „Welcome To The Future”. Skłamałbym, gdybym napisał, że regularnie sięgam po ich krążki. Robię to okazyjnie, jednak ponownie nałgałbym, gdybym napisał, że kiedykolwiek na którymś z nich się zawiodłem. Przychodzi taki czas, gdy przypominam sobie o Szwedach i raptem „O rany, H.E.A.T.!”, sprawdzam co tam u nich, a u nich dwie kolejne nowe płyty. I zwykle jest to bomba. Mocno zakorzeniona w latach 80ych hard rockowa jazda, z potężną dawką dobrych melodii. I taki jest też „Welcome To The Future”. Opatrzony klimatyczną okładką, nawiązującą do wiadomych czasów, które już nie wrócą. Retro-moda ma się dobrze i w sumie niech tak zostanie, bo prawdziwa muzyka skończyła się krótko po latach 80ych. Do utworów wymienionych wyżej, rozgrzewaczy pomieszczeń i serc, dołożę jeszcze trzy tytuły: „Children Of The Storm”, „Losing Game” i "Paradise Lost".

Whitecross - Fear No Evil

Trochę wody w rzece upłynęło zanim zdecydowałem się napisać o ostatnim albumie Amerykanów z Whitecross. Bo tak słuchałem i słuchałem tego „Fear No Evil” i jakoś słabo to do mnie trafiało, a ja nie lubię, nie potrafię wręcz pisać o muzyce, której nie czuję. 

Uwielbiam Whitecrossa ze Scottem Wenzelem i Rexem Carollem. Dziś w składzie ostał nam się tylko ten drugi, odpowiedzialny za warsztat gitarowy, a miejsce Scotta zajął niejaki Dave Roberts. Dave śpiewa inaczej. Jemu bliżej raczej do obecnego Coverdale’a (powiedzmy), podczas gdy Scott ciągnął bardziej w stronę Ratt i Stephena Pearcy. Ten nowy Whitecross potrzebował u mnie czasu, zwłaszcza druga połowa płyty, a w zasadzie to wszystko, co się na niej dzieje, gdy już wybrzmi utwór numer cztery, czyli „Man In The Mirror”. Wszak sam początek albumu jest bardzo dobry. Zarówno „The Way We Rock”, kolejny „Lion Of Judah”, czy „Man In The Mirror” to utwory w mojej ocenie niezwykle udane, których najjaśniejszą stroną są świetne riffy Rexa Carolla. Drugą połowę płyty ratują tytułowy „Fear No Evil”, oraz świetny – „Vendetta”, aczkolwiek, wróciwszy po czasie do tego albumu, stwierdzam, że napomniana druga połowa pozostaje, jak dla mnie, ciężka po dziś dzień. 

Na szczęście wspomniane tytuły są wystarczające, by uznać nowe dzieło Whitecross za dobre i warte uwagi. Cieszy mnie też fakt, że ten świetny gitarzysta, jakim jest Rex Caroll, już bez Scotta, ale za to z dobrym zmiennikiem, ciągnie ten poświęcony rockowy wózek dalej. Na Chwałę Pana!