Eric Church, amerykański gwiazdor country, zapowiadając w 2017 roku występ Ashley McBryde, nazwał ją „a whiskey drinking badass” (serio?). Powiedział też, że kwestią czasu jest, gdy większość muzycznego światka zacznie się liczyć z tą, pochodząca z Arkansas, panią. Faktem jest, że podobnych rekomendacji mamy dzisiaj na pęczki, a zatem dlaczego mielibyście tym razem dać im wiarę? No, moi mili… bo tym razem to prawda.
Nowy album wokalistki ukaże się w kwietniu. Po obejrzeniu kilku zwiastujących go klipów, na których Ashley wozi się pięknym, kanciastym Plymouthem, a historię w nich przedstawioną ogląda się niczym jeden z amerykańskich filmów drogi, wiedziałem, że ów płyta trafi do mojej grającej szafy szybciej niż Ashley śmiga swoją gablotą. W tak zwanym międzyczasie sięgnąłem po jej poprzedni album, wydany w dwa lata temu „Girl Going Nowhere” i będąc w pełni świadomy słów, które zaraz wypowiem – to jedna z najlepszych płyt z szeroko pojętą muzyką samochodową, jakie słyszałem. Będąc w trasie, celowo nadłożyłem dodatkowych kilometrów, żeby wydłużyć te pierwsze chwile z „Girl Going Nowhere” – albumem, który podąża śladami heartland/country rocka, zachwyca świetnymi mocnymi wokalami Ashley i opowiada historie z życia wzięte – o życiowej motywacji (“Girl Going Nowhere”), pasji („Radioland”), topieniu smutków („A Little Dive Bar In Dahlongea”), czy radości z podróżowania („Home Sweet Highway”). McBryde trafiła kompozycyjnie, co powoduje, że te proste, nieskomplikowane utwory, pisane na klasyczną nutę, przy swojej dynamice i melodiach po prostu niosą. Proszę pamiętać – na początku kwietnia nowa płyta artystki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz