Rzekłbym, że całkiem niedawno wyszła poprzedniczka „Dream Into It”, choć owe „całkiem niedawno” było zaledwie... jedenaście lat temu. Podczas gdy w uszach wciąż pobrzmiewają echa „Kings & Queens Of The Underground”, Billy Idol uderza ponownie! Na dniach wyszedł jego ósmy studyjny album.
I chyba jest mi on bliższy od „Kings…”. Sam nie wiem. Jest kompozycyjnie ciekawszy? Zawiera bardziej interesujące duety? W tym miejscu myślę głównie o tym z Joan Jett, w fenomenalnym „Wildside”. Przyznaję - po pierwszym przesłuchaniu „Dream Into It”, niewiele z niego zapamiętałem, poza właśnie „Wildside”. Do tego stopnia, że zaliczył on u mnie kilkudniowy, katorżniczy repeat. Stwierdziłem nawet, że dla samego tego utworu warto zakupić nowego Billego... I chyba wciąż się pod tym podpisuję. Chyba, bo każdy kolejny odsłuch „Dream Into It” przemawia bardzo mocno na korzyść tej płyty i dzisiaj wybór ulubionej kompozycji nie jest już taki oczywisty. Przede wszystkim uwagę zwraca klasyczny aż do bólu „Still Dancing”. Nie sposób też przejść obojętnie obok „Johna Wayne’a”, wyśpiewanego przez Billego razem z Alison Mosshart, czy równie udanego „77” – tutaj w duecie z Avril Lavigne.
Billy Idol to legenda. „Dream Into It” podkreśla jego rolę – architekta muzyki pop-punk, charakterystycznego chłopaka w sterczących, tlenionych blond włosach, który przyszedł na świat, między innymi po to, aby nam piękna tej muzyki trochę pokazać. Brać w ciemno!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz