Poprzednia płyta zespołu, wydany w 2016 roku „Rulebreaker”, związała mnie z marką Primal Fear na długo. Zasłuchiwałem się w tym albumie, porwał mnie on swoją energią i świetnymi kompozycjami, które, jeśli chodzi o „me gusta”, trafiły w samo sedno. Miały dokładnie to, czego oczekuję od takiej muzyki. Dostałem porządnego kopa, a ostatecznie wylądowałem w Krakowskim klubie „Kwadrat” na koncercie zespołu.
Koniec bajki. „Apocalypse” nie wzbudził już we mnie takich emocji, a nawet, co stwierdzam z żalem – nie wzbudził we mnie żadnych emocji. Poza okładką i pojedynczymi utworami nic nie zwróciło tutaj mojej większej uwagi. A chciałem zauważyć, że w walce z tym albumem długo nie dawałem za wygraną. Walczyłem mężnie. Wracałem do tej płyty kilkakrotnie. Próbowałem w pracy, w samochodzie. Niestety wszystko na nic. „Apocalypse” po prostu mi nie podchodzi. Tyle w temacie. Bo co tu więcej pisać. Chłopaki grają swoje, brzmią bez zarzutu, a Scheepers ma się dobrze. Muszę po prostu cierpliwie poczekać na ich kolejną propozycję, z nadzieją, że tym razem kompozycyjnie siądzie mi ona tak, jak „Rulebreaker”, a może nawet, czego sobie mocno życzę, będzie jeszcze lepiej! Subiektywną ocenę wystawiam, płyty nie kupiłem i cieszę się z tego bardzo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz