Pamiętam czasy, gdy jednym z moich muzycznych marzeń była możliwość posłuchania (przez myśl mi nie przeszło, że mogę to mieć w swojej kolekcji) kiedyś płyty „Frost And Fire” grupy Cirith Ungol. Dziś moje marzenie nie miałoby racji bytu, bo teraz wszystko można znaleźć w sieci, ale wtedy… Wtedy gapiłem się na tą zieloną okładkę, którą znalazłem w jakimś czasopiśmie i myślałem sobie – cholera, ale to musi być dobre. Gdy jednak spełniłem to swoje marzenie, a ów album nawet wylądował na mojej półce, pomyślałem sobie jeszcze, że fajnie byłoby, gdyby kultowy Cirith Ungol kiedyś się reaktywował i nagrał nowy materiał. Taa daa.
„Forever Black” to pierwszy od 29 lat album studyjny Cirith Ungol. To jest wprost nie do wiary. Ale jeszcze bardziej zdumiewający jest fakt, że muzyka, którą napisali mogłaby z powodzeniem ujrzeć światło dzienne, dajmy na to, w dwa lata po „Paradise Lost”. Coś takiego nie zdarza się zbyt często. Najbardziej zaskoczyła mnie forma wokalna Tima Bakera, który zaśpiewał tak, jak gdyby po nagraniu „Paradise Lost” strzelił sobie drzemkę i obudził się dopiero teraz. To, co ten człowiek wyczynia przechodzi ludzkie pojęcie. Jego wokalna maniera to ewenement, gość w swojej drapieżności jest nie do podrobienia. Kto by zresztą odważył się go podrabiać. Wrażenie robią też gitarowe wojaże Lindstroma i Berrazy, zwłaszcza w „Before Tomorrow”, a przede wszystkim w tytułowym „Forever Black” – moich ulubionych kompozycjach. Całość trawa 39 minut z sekundami. W sam raz. W sam raz na katorżnicze repeaty bez końca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz