Co by było gdyby Stapelton’owski „Traveller” postanowił odwiedzić Springsteen’ową „Nebraskę”? Myślę, że odpowiedzi na to pytanie należy szukać na płycie Zach’a Bryan’a „American Heartbreak”. Od kilku dni nie mogę się od niej uwolnić, a przypuszczam, że sytuacja szybko się nie zmieni – ten dwupłytowy album to w sumie aż trzydzieści cztery kompozycje i ponad dwie godziny muzyki!
Zach przebił więc wszystkich, na czele z Morganem Wallanem i jego „Dangerous: The Double Album”, który to liczył sobie „tylko” trzydzieści utworów… O co chodzi, co to za wyścigi? W latach 90’ych Alan Jackson i spółka z jednej takiej płyty zrobiliby ze cztery! To nie jedyne, czym „American Heartbreak” zdumiewa. Zach Bryan dokonał czegoś naprawdę wielkiego i udało mu się zaistnieć w mainstreamie do bólu klasyczną płytą, wolną od radiowych cukiereczków, suto zaprawioną jednak wokalną charyzmą głównego bohatera. Ten, choć jego gardłowy głos różni się zarówno od wspomnianych tutaj Springsteen’a i Stapleton’a, to jednak stoi za nim ta sama charyzma i emocje. One to są spoiwem łączącym wspomniane przeze mnie tytuły z „American Heartbreak” i myślę, że większość fanów „Nebraski”, twórczości Chris’a Stapleton’a, ale nie tylko, bo wymienić też trzeba samego Johnny’ego Cash’a – znajdzie tutaj coś dla siebie.
Debiut Zach’a Bryan’a to dzieło w całości oparte na wielkiej pasji i emocjach. Zach obrał więc najważniejszą i najlepszą cząstkę, wszak już sam Ludwig van Beethoven mawiał, że „zagranie złej nuty jest bez znaczenia, za to granie bez pasji jest niewybaczalne”. Drogi Ludwiku – amen. Moi faworyci z „American Heartbreak”: „Late July”, „She’s Alright”, „Billy Stay”, „If She Wants A Cowboy”, „Open The Gate”, „This Road I Know”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz