Po jedenastu latach zespół Journey wypuścił nowy album. Skłamałbym gdybym napisał, że jestem ich wiernym fanem. Znam kilka klasyków z lat 80’ych, włączając w to „Raised On Radio” (1986), „Frontiers” (1983) i mój ulubiony „Escape” (1981), ale nic poza tym. Z jakiegoś jednak powodu sięgnąłem po nową płytę, a ta szybko zrewanżowała mi się potężną dawką świetnej muzyki, jak słyszę, inspirowanej właśnie wspomnianymi wydawnictwami.
Wokalista Arnel Pineda, pełniący tę rolę w zespole od roku 2007, brzmi bardzo podobnie do ówczesnego frontmana Steve’a Perry, a i same utwory nie pozostawiają większych złudzeń, co do muzycznej epoki, w którą celuje „Freedom”. Na sam przód, bez cienia wątpliwości, wysuwa się tutaj „Don’t Give Up On Us”. Ten, ponad wszelką miarę, nawiązuje do „Frontiers”, a ściślej, do jednego z najpopularniejszych kawałków Journey – „Saparate Ways”. Podobać się też może brzmienie, przypolerowane i nie pozbawione przestrzeni, co również cechowało ich starsze wydawnictwa, określając ramy proponowanego przez Journey arena rocka.
Myślę, że „Freedom” zadowoli lwią część fanów zespołu. Jedyne, do czego mógłbym się tutaj przyczepić, to chyba tylko długość utworów. Za długie – jak dla mnie. Nawet te najlepsze, jak „Together We Run”, „Don’t Give Up On Us”, czy „The Way We Used To Be”, można by przeciąć o minuty, wówczas album zyskałby na czytelności, zwłaszcza podczas pierwszych odsłuchów.
Wraz z płytą „Freedom” pojawiła się okazja, aby kupić do kolekcji wspomniane „Escape”, oraz „Frontiers”, bijąc się przy tym w czoło, że tak po macoszemu traktowałem dotąd tych kalifornijskich weteranów. Część zaległości została więc nadrobiona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz