Gdzież mi tam oceniać Rolling Stonesów! Chłopaki grają i śpiewają od ponad sześćdziesięciu lat, dzielili ten muzyczny światek z The Doors i Elvisem, a ja mam ich oceniać? Napiszę raczej o emocjach, jak zwykle zresztą, wszak muzyka bez emocji jest niczym dzisiejsza „twórczość” AI – choć czasem dobrze brzmiąca, to jednak całkowicie pusta w środku.
Późno dane mi było docenić ich talent. O Stonesach oczywiście słyszałem, bo kto o nich nie słyszał, jednak z jakiegoś powodu nie było mi po drodze z ich muzyką. Sytuacja zmieniła się diametralnie pewnego lata w Italii… choć wcześniej był jeszcze maraton filmów w reżyserii Martina Scorsese (gdzie Stonesi często wybrzmiewali). Jednak gdy do wspomnianej Italii, a konkretnie – do Toskanii, zabrałem ze sobą „Let It Bleed”, „Sticky Fingers” i „Tattoo You”, wówczas do kraju wróciłem już jako oficjalny fan Rolling Stones. Dziś również i „Hackney Diamonds” kojarzy mi się z Toskanią. A jakże! To dzieje się zawsze, kiedy śpiewać zaczyna nieśmiertelny Mick Jagger – rocznik 43. I w przeciwieństwie do McCartneya (który gościnnie wystąpił w kawałku „Bite My Head Off”) – Mick to wciąż Mick. Nie mam tu bynajmniej na myśli spekulacji o rzekomym sobowtórze Paula, ale o kondycji wokalnej. Jagger po prostu ciągle brzmi świetnie. Nie do wiary. Również i ten fakt przyczynił się do tego, że „Hackney Diamonds” to 100% Rolling Stones, w którym kiedyś się – może nie zakochałem, ale mocno zauroczyłem. Moi faworyci z tej płyty: „Angry”, „Whole Wide World”, „Mess It Up” i przepiękny, wisienka na torcie – „Sweet Sounds Of Heaven”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz