Niedawno kolega mój chwalił się swoim ostatnim płytowym zakupem pod tytułem „Nowy Axel Rudi Pell”! Rzuciłem okiem na okładkę i już wszystko było dla mnie jasne. Dobrze znane mi logo, charakterystyczna szata graficzna, w głowie niemal słyszałem jak to gra. Bo przecież Axel Rudi Pell od lat gra tak samo. Zresztą nikt też nie ma mu tego za złe, ani tym bardziej – nikt niczego innego od niego nie oczekuje.
I ze mną jest podobnie. Odpalając „Risen Symbol” miałem nadzieję usłyszeć typową Pellowską jazdę, a zważywszy na fakt, że lata nie słuchałem jego płyt, apetyt wyostrzył mi się przeogromnie. I niezależnie czy mu tym razem bardziej wyszło, czy niekoniecznie, ja wiedziałem, że ten album pochłonie mnie bez reszty. Głód jego muzyki był zbyt wielki.
No i już od pierwszych sekund „Forever Strong” poczułem się jak w domu. Ten riff rozpoznałbym zawsze, natomiast wciąż niesamowicie śpiewający Johnny Gioeli tylko postawił kropeczkę nad i. Nie mam wątpliwości, że obaj panowie urodzili się, żeby grać ze sobą. Tekst również uskrzydla i traktuje o walce z własnymi demonami, jednak, co istotne – o walce z góry wygranej! Zresztą kolejny, świetny „Guardian Angel” również niesie pozytywne duchowe przesłanie. I tej strony mocy się trzymajmy. Z utworów, które zwróciły moją uwagę wymienię jeszcze „Darkest Hour”, „Hell’s On Fire” i „Right On Track”.
Dostałem to, czego mi było trzeba – tak chyba najtrafniej podsumuję „Risen Symbol”. Nie postrzegam tej płyty w kategorii dobrej, średniej, bądź słabej, ale raczej jako dość oczywistą dawkę Pellowskiej szkoły hard rocka, której pragnąłem całym sobą. Mamy to!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz