poniedziałek, 31 października 2016

Toby Keith - 35 MPH Town

Podobno bez zrozumienia świata amerykańskiej prowincji nie da się zrozumieć Ameryki. W tym świecie, o którym najczęściej śpiewają muzycy country, idzie się w niedzielę do kościoła, wywiesza flagę przed domem, służy w wojsku, jeździ pick-upem i robi zakupy w Walmarcie. Od zawsze, dzięki filmowi i książce, miałem słabość do tej amerykańskiej małomiasteczkowości, a dzięki takim muzykom jak Toby Keith, tylko pogłębiam moją szajbę.

Od pewnego czasu Toby zaczął chadzać własnymi ścieżkami. Założył swoją wytwórnię Show Dog, oznajmił, że jego muzyka stanie się taką, jaką on sam tworzyć pragnie i to tak trwa do dzisiaj. Pomimo mojej wielkiej miłości do klasycznego country, dużej dawki fiddli i miauczących gitar pedal steel, nie pałam niechęcią do nowomody. „35 MPH Town” to materiał dosyć zróżnicowany i bez specjalnych porywających petard. Ot, klasyczny średniak od faceta, gwiazdora tej muzyki, któremu nie potrzebny jest kolejny lśniący klejnot w dyskografii i oszałamiająca sprzedaż, bo i po co. Toby Keith wydaje się być muzykiem spełnionym i z całym powodzeniem może dziś za Sinatrą i Elvisem zaśpiewać „I did it my way”. Słucham sobie „35 MPH Town”, jadąc wolniutko moim Fordem (niestety nie jest to zdezelowany pick-up) przez jesienny pejzaż Beskidu Niskiego i czuję się wyjątkowo. Do starych hiciorów pokroju „Should’ve Been A Cowboy” wrócę sobie wieczorem, tymczasem zanucę moje ulubione fragmenty z „Miasteczka”: „What She Left Behind”, „Haggard, Hank & Her”  i „Beautiful Stranger”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz