Miałem to szczęście, że nie znając wcześniej twórczości Lebowskiego, mogłem w pełni rozkoszować się odkrywaniem „Galaktyki”. Pięć bowiem z dziewięciu zawartych na tej płycie kompozycji, fani mieli już okazję wcześniej usłyszeć. Najpierw przy okazji dwóch singli, jakie ukazały się w roku 2013, później za sprawą wydanego w 2017 roku albumu koncertowego. Proszę bardzo, moja opieszałość w temacie muzyki Lebowskiego została zatem nagrodzona!
Tym bardziej pochłonęła mnie ta płyta, tym mocniej zachwyciła i związała ze sobą. Słucham jej już równy tydzień i nie mogę przestać. Lebowski ma to „coś”. Szybko dorobili własnego, niepowtarzalnego stylu, wystarczyło im do tego raptem dwie płyty studyjne! Zadecydował o tym niesłychany talent i kompozytorska wyobraźnia Marcina Łuczaja i Marcin Grzegorczyka, owa lekkość w komponowaniu nut nastrojowych i zmysłowych, choć gdy trzeba „przywalić” – również są bezbłędni. I to wszystko za pomocą muzyki bez słów, muzyki zdanej na łaskę gitary, basu, perkusji i instrumentów klawiszowych, okazjonalnie ubarwionymi wokalno-dźwiękowymi orentalizmami, dla przykładu w „The Doosan Way”, czy „Midnight Syndrome” – tu za sprawą gościnnego udziału Katarzyny Dziubak. Kapitalnie się tego słucha, a każde kolejne randez-vous z tą płytą odkrywa przed nami nowe muzyczne lądy. Od prog rocka, po pulsującą jazzem szeroko pojętą muzykę filmową. Moje ulubione fragmenty z „Galaktyki”: „Midnight Syndrome”, „Goodbye My Joy”, „White Elephant” (z naciskiem na obłędną końcówkę”!) i przepiękny „Mirage Avenue”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz