środa, 23 października 2019

Mike Oldfield - Hergest Ridge

Hergest Ridge to nazwa wzgórza, niedaleko którego mieszkał Oldfield nagrywając ten album – ciekawostka z Wikipedii. Podchwyciłem ten temat – zachęcony jesiennym pejzażem za oknem, zabrałem „Hergest Ridge” ze sobą, aby sprawdzić jak ta muzyka koresponduje ze złocącym się krajobrazem Beskidu Niskiego.

Jakoś nigdy wcześniej nie padłem przed „Hergest Ridge” na kolana. Płyta ewidentnie musiała poczekać na swój czas.  A jesień to na Oldfielda czas idealny. Wszak to jesieni 1996 dane mi było po raz pierwszy usłyszeć jego muzykę. Pamiętam jak dzisiaj – to był „Tubular Bells”. Od „Tubular Bells” do „Hergest Ridge” niedaleko, co też słychać, a jednak drugi album Oldfielda kazał mi na siebie trochę poczekać. Bo chociaż Oldfield poszedł za ciosem, to jednak „Hergest Ridge” jest już płytą bardziej przewidywalną i nieco monotonną w stosunku do swojej wielkiej poprzedniczki. Choć czy ja wiem… Przecież to, co dzieje się pod koniec albumu zamiata moje poprzednie zdanie pod dywan! Sam Oldfield podobno miał powiedzieć, że nie przepada za „Hergest Ridge”. No cóż, nie wiem co dziś myśli o niej Mike, jednak mnie po latach ta płyta kupiła. Kupiła mnie tym, w jaki sposób buduje napięcie (pierwsze minuty to jakby wspinanie się na rzeczone wzgórze), by ostatecznie, w połowie drugiej części przywalić z mocą, jakiej u Oldfielda próżno szukać później. Zafascynowała mnie światem, który został tu odmalowany, oraz tym, że zabierając tą płytę w teren, przy odrobinie wyobraźni, możemy ów świat sami zobaczyć. Dzięki Mike za tę niezwykle ekscytującą podróż! Dziękuję również, raz jeszcze, mojemu dobremu znajomemu, który mi ów płytę niedawno podarował.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz