sobota, 5 października 2019

Taylor Swift - Lover

Nie przesadzę, gdy napiszę, że byłem kiedyś fanem Taylor Swift. Ta, pochodząca z Pensylwanii wokalistka przyciągnęła moją uwagę przy okazji jej drugiego albumu „Fearless”. Był rok 2008, Taylor wykonywała wówczas słodkie pseudo-country, a utwory takie jak „Love Story”, czy „Fifteen” zdominowały większość amerykańskich stacji radiowych – akurat w tamtym okresie słuchałem tychże dużo. Kiedy Taylor odeszła od obranej wówczas stylistyki i ruszyła na podbój Europy, automatycznie straciła moje zainteresowanie. Dopiero niedawno, gdy z ciekawości odpaliłem na Spotify jej najnowszy album, ponownie coś zaiskrzyło. Jeszcze tego samego dnia pojechałem kupić płytę.

„Lover” nie jest albumem country – to tak, dla jasności. Nie jest to nawet pseudo-country. Co prawda Taylor, raz czy dwa, puszcza oko miłośnikom okresu „Fearless”, to jednak muzyka zawarta na „Lover” jest zupełnie inną bajką. I nie nazwałbym jej stricte popem. Znane z radia „You Need To Calm Down, albo „ME!” – owszem, ale „Cruel Summer”, „The Archer”, tytułowy „Lover”, „Soon You’ll Get Better”, „Cornelia Street”, czy „Paper Rings”? Od synth-popu, przez indie rock (czy tylko mnie „Lover”, albo „Archer” kojarzą się z dream-popowymi popisami w stylu Chromatics, na których to uwagę zwrócił sam David Lynch?), aż do pop-punk’u. Taylor w każdej z tych stylistyk odnalazła się wzorowo, dzięki czemu album dodatkowo zyskał na spójności. Słucha się go po prostu bardzo dobrze i jestem pewien, że narobi sporo medialnego szumu, jednocześnie przyciągając uwagę tych słuchaczy, którzy muzykę popularną mają za coś więcej, niż tylko za mające zarabiać plastikowe POP-tworki. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz