Niewiele brakowało, a album ten wyrzuciłbym precz. Trochę jednak szkoda by było. Wszystko przez pierwszy utwór.
Jon Mikl Thor nie jest dobrym wokalistą, nigdy nim nie był, jestem tego w pełni świadomy. Mimo wszystko, to co usłyszałem w otwierającym album „Wormhole” przerosło mnie. I nie pomogła legenda, epickość i kultowość – nie dałem rady. Całe szczęście kolejny, „Defend Or Die”, to już Jon Mikl Thor na swoim standardowym, słabym, aczkolwiek akceptowalnym poziomie, a do tego z niespodziewanie mocarną dawką gitarowego jadu, jakiego nie słyszałem u niego już dawno. Aż mi się przypomniały czasy „Triumphant”, kiedy to po raz pierwszy zakosztowałem w tych dumnych, rycerskich riffach, za sprawą których zapragnąłem poznać całą resztę dorobku ów artysty. Tego mi było trzeba! Przepraszam Jon, że tak się uniosłem. Przecież wiem, że żaden z ciebie Pavarotti, a przecież pesel też już w oczy kole. Dobrze więc, przypomniałem sobie za co cię tak ceniłem, a na „Rising” jest tego sporo. Przypomniałem też sobie, że do twórczości twojej nie należy podchodzić zbyt poważnie. Mając to wszystko na uwadze, mogę uznać „Rising” za album całkiem niezły, skierowany do wszystkich miłośników rycersko-epickiego heavy metalu zza wielkiej wody. Fan wczesnego Manowar, Manilla Road, czy Cirith Ungol znajdzie tutaj coś dla siebie, o ile pozostanie głuchym na wokal naszego bohatera, a skupi się na całej reszcie. Moje ulubione utwory: „Defend Or Die”, „The Game Is On!” (ten powinien być pierwszy na płycie), „The Party Never Ends”. Słuchać z rozwagą!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz