sobota, 7 kwietnia 2018

Judas Priest - Firepower

„Redeemer Of Souls” to była dobra płyta. Powiem więcej – była bardzo dobra. Jednak dopiero „Firepower” pokazał jak „Redeemer…” powinien był zabrzmieć. Pokazał też parę innych rzeczy.

Przede wszystkim nowy album to materiał o wiele bardziej spójny. „Redeemer…” sprawiał wrażenie jak gdyby Rob z Glennem chcieli na nim upchnąć wszystko to, co Judas Priest zrobił na przestrzeni lat. „Firepower” to po prostu perfekcyjnie brzmiący Priest, wyjęty wprost z lat 80’ych. Nowy materiał jest też równiejszy. Nie ma tu słabszych kompozycji (pamiętamy „Metalizera”) – dostaliśmy natomiast utwory dobre i bardzo dobre. Kwestia kolejna – wokal Halforda. Jego partie brzmią dużo korzystniej. Mam na myśli zwłaszcza te odważniejsze partie. Na pewno spora to zasługa Toma Alloma, który przecież pracował z Judasami w ich złotym okresie – doskonale wiedział więc, w jaki sposób wyeksponować to, co wyeksponowania warte, natomiast  wszelkie głosowe niedomagania wyrzucił precz. Na tej płycie po prostu wszystko zagrało, tak jak powinno. W efekcie otrzymaliśmy najlepszą rzecz sygnowaną nazwą Judas Priest od czasu ich legendarnego „Painkillera”. Dostaliśmy płytę kapitalnie brzmiącą i kipiącą witalnością, jakiej w ich muzyce nie słyszałem od lat. Z moich ulubionych utworów pozwolę sobie wymienić (choć ta lista cały czas się zmienia) „Firepower”, „Lighting Strike”, „Evil Never Dies”, „Never The Heroes” (czyli otwierająca czwórka), dalej „Flame Thrower”, „Spectre” i „No Surrender”. Puenta? Proszę mi wierzyć – Priests Are Really Back!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz