Trochę żałowałem, że premiera „Western Stars” nie zbiegła się z moim wiosennym wyjazdem do USA, bo oto zapowiadał mi się niesamowity soundtrack. Nie ma jednak tego złego, bo czy nie lepiej „Western Stars” skosztować kiedyś, dajmy na to, w jakiejś Arizonie, albo Nevadzie, aniżeli odwiedzonym przeze mnie wschodzie? Tam zdecydowanie bardziej odnalazł się 40-letni „Born To Run” (prawdziwa perła, o której pięknie pisał na swoim blogu pan Andrzej Masłowski) i rad jestem, że tak się stało. Na Arizonę przyjdzie znowu czas – wkrótce, a wówczas niechybnie zabiorę ze sobą „Western Stars”.
Jest to produkcja, na której Boss zachód odmalował nutami i zrobił to fantastycznie. Tylko on i Mark Knopfler tak potrafią. Sztuka dla wybranych (albo raczej: od wybranych – dla wybranych). „Western Stars” to album spokojny, stonowany, dedykowany bardziej miłośnikom kultowej „Nebraski”, albo „Devils & Dust”. I dobrze. Właśnie takiej muzyki oczekiwałem od chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyłem ów piękną okładkę. Nie liczyłem na rockowe hymny, a wypatrywałem nut nastrojowych, takich, w które kiedyś mógłbym się zatopić, siedząc w pociągu do Tuscon i gapiąc się na prerię. Muzykę tej kategorii znajdziemy w „Tuscon Train” (a jakże), singlowym „Hello Sunshine”, czy otwierającym album „Hitch Hikin’”. Nie brakuje tu dęciaków, smyczków, fortepianu, mamy nawet akordeon (świetny truck-stopowy „Sleepy Joe’s Cafe”), pojawia się w końcu gitara stalowa. A wszystko to podane z finezją i luzem, jak na Bossa przystało. Proszę państwa, oto Ameryka. I nie tamta, wyjęta z ulic Filadelfii, ale ta zdecydowanie bliższa mojemu sercu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz