poniedziałek, 12 lutego 2018

Jean-Michel Jarre - Oxygene 3

Ta płyta to nie małe wydarzenie. Jarre od czasu albumu „Oxygene 7-13” z roku 1997, delikatnie mówiąc – nie przejawiał większych chęci do stworzenia czegoś, będącego naturalną kontynuacją obranego do owego czasu muzycznego kursu. Zamiast klasycznej elektroniki otrzymywaliśmy często odważne „skoki w bok”, a to w jazz, a to w muzykę – można by rzec – klubowo radiową. Wielu spośród ortodoksyjnych fanów artysty postawiło wówczas na nim krzyżyk i straciło nadzieję, że Jean-Michel Jarre nagra jeszcze kiedykolwiek coś klasycznego. I wtedy ukazał się „Oxygne 3”. Bez głośnych zapowiedzi, bez medialnej pompy. Album pojawił się nagle, niemalże jak grom z jasnego nieba. Oczywiście i tym razem nie zabrakło malkontentów, marudzących a to na minimalizm bijący z tego wydawnictwa, a to na rzekomy brak pomysłów i granie na siłę.

To prawda jest minimalistycznie. Trąci mocno starą szkołą i można zaryzykować stwierdzenie, że „Oxygene 3” to płyta wręcz zbyt el-ortodoksyjna nawet jak na „starego” Jarre’a. Nagle okazuje się, że Jarre jeszcze nigdy nie był tak oldschoolowy! Trzeszczące moogi i mellotrony, melodię trzeba wręcz sobie wyłuskać! Jarre nie do tego nas przyzwyczaił. Dajmy tej płycie szansę. Przy „Oxygene 16” robi się bardziej łaskawie dla moich łaknących melodii uszu. Nasza podróż nabiera tempa, a później okazuje się, że jest jeszcze lepiej i – Panie i Panowie – następuje najpiękniejszy moment tej płyty! „Oxygene 17” oraz „Oxygene 18”. O ile ten pierwszy, to wręcz Jarre podręcznikowy, tak „osiemnastka”, jak i końcówka albumu („Oxygene 20”) mocno kojarzyć się może z twórczością Angelo Badalamentiego. To dosyć kontrowersyjne porównanie, ale jednak! Cóż, płyta się skończyła. Włączam ją od początku dając jej kolejną szansę i wiem, że muzyka zwróci mi z nawiązką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz